top of page

miasto ohydą kwitnie

Ostrów Tumski

Mieszkam na wsi, ale kocham miasto. Miasto jest moim środowiskiem naturalnym, do którego tęsknię stale, i które nienawidzę za każdym razem, gdy w nim spędzę trochę za dużo czasu. W moim życiu najważniejszą rolę odegrały dwa miasta - Stalowa Wola, z której pochodzę, oraz Poznań, w którym spędziłam pięć lat. Te miasta bywają piękne, ale częściej są po prostu szkaradne. Kocham je.

Miejskość

ostrów tumski z  szeptem w fasadach
leniwie spogląda z wysokiego wzgórza
skrzydłami zakrywa butne serce Poznania
jak bocian chroniący swoje ślepe młode



templariusze zgładzeni czasem
w duchu świątyni przebierają nogami
księża w zbyt obcisłych sutannach
błogosławią zakochanych



niezgnębiona schizofreniczka Warta
pieści zziębnięte kacze serca
w bruk wpełzają jej małe krople
rzeźbiąc wspomnienia na kamiennej tafli

niebieskie tulipany śnią mi się co noc
powagą swą kneblują podświadomość
i tylko dźwięk szklanej przyszłości
wyrywa ze snu

 

majem kwitną turkoczące ślepe tramwaje
w miasto zużyte jak stare dziwki spod Przemyśla
rude okulary Woody'ego Allena zniekształcają mi świat
paradoksalny jak snowboard na Mount Evereście



bezcelowi ludzie samotnością jaskrawą okryci
lub też żałosnym pierścionkiem zaręczynowym
pędzą by w stumilowym lesie gęstych blokowisk
bez świadków odkorkować wino osiemdziesięcioprocentowe

poszukuję bursztynowego pieca w jaworowych parkach
z którego myśli dymem do zimnych krajów odlecą
parzystokopytne salto trzeźwości puchnieje mi mózg
w poprzek wąskotorowych torów

zmuszam się do dekalogu przerywając ciszę
podczas gdy latarnie gasną nad Cytadelą
napinam mięśnie w oczekiwaniu
- rozpoczyna się przeobrażenie



Noc też jest dniem
przepoczwarczeniem w odwrotnej kolejności
wychodzi z kokonu powoli
udając słońce

(stanowczo wolę
- od imago -
formę nimfalną)


paradoksalny fałsz ciemności kapituluje
bo ona nie zabiera życia
ona je daje

 

za drzwiami na pierwszym piętrze w klatce obok

spływają nonsensownie ściany niegdyś zarzygane

na nową szafkę z ikei kupioną w Rzeszowie

 

na początku była niemowlęca naiwność

a po grzesznej młodości kurz został

i zużytych prezerwatyw kilka

 

tu Bóg nie zagląda mówili o tym w dzienniku

 

do podeszwy przykleja się brud o smaku fajrantów

choć wcześniej życie biegło autostradą green-way

słyszałam że kataryniarz tu też czasem bywał

ale umarł parę lat temu nawet nie wiem czemu

 

upadek człowieka nikogo specjalnie nie dziwi

nawet nie interesuje jeśli mam być szczera

wszak koniec i początek to czyste abstrakcje

tak bardzo przeciwstawne że znaczą to samo

 

metamorfoza

koniec i początek

śliwka

pocałunek zalany deszczem
bo pożegnanie zbyt krótko markotne
ciepło dłoni która odeszła wciąż grzeje
i trzymam wyciąg dzisiejszych uniesień we fiolce

 


zamyślona nie goniąc czasu
wdycham zapach ten lawendowy
wymieszany z domieszką imbiru
(doprawdy dziwne połączenie)

 

w szorstkości zapomnianej marynarki
i ucisku za ciasnych butów odciśniętych
przy leniwym potoku schizofrenicznej Warty
zostały nasze cienie zamazane miastem

 

wylizany obłok przestarzałej cytadeli
odmierzył kroki nie postawione jeszcze
pokracznie szczerząc zęby zamglone
nie dowierzając że jeszcze można tak kochać



Idę samotnie rozkoszując się szarością
między kamienicami starymi jak świat
uśmiecham się znad zielonej miękkości szalika
że przecież śliwka to owoc nie kolor

 

bottom of page