top of page

mała

(***) gdzie mój tors

Poniższe utwory są tworami wyobraźni, nie zaś autentycznym czegoś opisem. Podmiotem lirycznym bywa mężczyzna, ot, taka moja fanaberia. Za wulgaryzmy i obsceniczne treści nie przepraszam. 

Seksualność

gdzie mój tors się kończy twoimi dłońmi
palce rysują wyrafinowane treści
twoja twarz porcelanowa oczy źrebięcia
nie robią na mnie wrażenia

choć się staram ja wiem
wzgarda jest moim stanem naturalnym
twoje usta skore do pracy na kolanach
nie mają dla mnie znaczenia

ty chcesz bym nim był -
masochistycznym pragnieniom
przyzwalają twoje łzy
rozcieńczone nasieniem

 

wiesz mała
jak cię lubię
jeszcze przez parę chwil
otwórz usta



postaraj się mała
oddech masz zimny
obietnica zza zagryzionych zębów
nie przedstawia treści



widzisz mała
życie to sen
wraz ze świtem skończy się
to nędzne love story



gdziekolwiek dziś
rozdzieli nas poranek
wiedz mała
- nie stać nas na szaleństwo

 

rozbolał mnie świt
skleja rzęsy i zaszywa usta

nie mogę spać



nakarmię kota rozbiorę się
przeczekam czas



będziemy się całować



tęsknota smuci się nadzieją
oblizanymi wargami
rozpina spodnie



przestawiam zegarek



zużytą chusteczką
wytrę usta
pójdziesz do pracy
zadowolony


 

mężczyznom poci się krocze
gdy pijanym oddechem
rozszarpują koszule



bezużytecznie wymięte pościele
brudzą się popiołem
spalonych papierosów




kochankowie ściskają uda
zakrywając małe penisy
figowym liściem



ich podskakujące żałośnie jądra
dopełniają faux pas
niezapamiętanego imienia

 

przeczekanie

mężczyźni

dziewiąte

brzydota bezsenna

rozchylone wargi czekają
by przyjąć ostatnią komunię
organista się masturbuje
papieros dopala się sam



usta wypluwają wódkę
karmiąc sutki obietnicą
chłód kamiennych ścian
umartwia szepty

rozszerzone nogi kuszą pielgrzymów
gęsią skórką nagich kolan
obnażone instynkty czuwają
w oczekiwaniu na cud

 

zamroczone przez zbyt mocny uścisk obroży
nocą umysłowe robactwo się wylęga
w lateksowym okryciu wyje pies
niechętnie mu do budy



bo tu dzieją się rzeczy niezwykłe, mówi
pani sikając na pana gdy pan posłusznie wchłania
jak balsam ten mocznik miłości szkaradnej
acz obrzydliwie odwzajemnionej



spiskując jak markiza de Merteuil szepcę
w ciszę chodź, zdominujmy się nawzajem
rozpalonym żelazkiem rozpuśćmy tęsknoty
zagasimy je później płaczącym zgrzytem

(tylko czasem budzi mnie elektryczny zaduch
wraz z krzykiem kotów spadających z wysoka
gdy puste łóżko maluje surrealistyczny wstręt
a do rana jeszcze sto dwadzieścia kroków)

 

czas niezdrowia moralnego

wnikam z kolędą w jaskrawą wiosnę przyprószoną śniegiem
by pięć minut za wcześnie wetknąć ci język w gardło
ażurowym włosiem

 

mleczko bambusowe zsiadło się na tatuowanych ramionach
a tsunami zabrało już zbyt wiele dachów
tak dumam w chłodnej koszulce z dużym dekoltem
gdy marznę pod dotykiem obcych dłoni

 

gdzieś daleko w prostopadłej alejce zawył ambulans
- jak dziecko Johna Deere'a przyrosty niezdrowia zbiera

 

kładę się kobiecością swoją na trzeszczącym tapczanie
w radio mówią że wiosna zaskoczyła drogowców lawiną
lepsze to niż nic słyszę i żałuję że nie mam ładniejszego biustu

 

obce ciało porusza się i sapie

 

za niedługo przekwitną tulipany
i kredyt muszę spłacić
gdy przyjdzie ranek znów
ze wstydu się spalę

 

instynktownie

i przyśnisz mi się nocą bezsenną
jawnie nad tobą śpiewać będą ptaki
rozłożysz ramiona i umrzesz jak liść
który zadrżał płonąc nad ranem



zapragnę cię znów półnagim cieniem
z brzasku rozchodzącego się otumanienia
rozchylę wargi dwa metry pod ziemią
sypiąc piach na twoje smutne oczy

spojrzę na dłonie krwią zaspokojone
ironicznie za klęską upadłego imperium
uśmiechnę się szyderczą kpiną jak wtedy
gdy spojrzałeś na biust mój ostatni raz

 

odmówić

tak mało nam potrzeba
poza odrobiną wódki
na nasze oddechy
nad ranem



za parę chwil podniesiemy powieki
bladym świtem oblejemy się rumieńcem
tylko teraz widać wszystko jasno



namiętności odmówić jest najtrudniej
zwłaszcza gdy ty
masz takie silne dłonie

 

perseidy

pierwsze perseida druga perseida trzecia perseida noc
głaszcze ciemno szorstką łapą
uda co kobiecie każą się poddać


smutek
co na imię mu deszcz
szczekanie psa
uwiedzenie
mgliste jak sen


chłód
zaplątane stopy
czas
i jego brak

 

baranku boży
przyzwól
na grzech

wódka

wódka najbardziej smakuje samotnie
gdy rozgwieżdżone niebo zamraża latarnie
fakultatywnie odsłaniam ramiona
z koszulki niewinnie na wpół białej



jak znudzony pies wpatruję się w siebie
bezwiednie rozchylam usta uda ręce
gorąc szalony od pieca bije
więc odsłaniam się bardziej zuchwale



zamknę oczy i pomknę w niebyt
mozolnie ściekający z liści łopianu
gdzie wrzosowiska wciąż przekwitłe
wybuchają czerwonym oczekiwaniem

i rzeknę pociesznie
niesłyszalnie wcale
przyjdź
rozbierz mnie
rozpieść
zjedz

 

wstyd

ma zajady w kącikach ust

i po kroku się drapie

mówi szybko, spazmatycznie

i pali fajki bez filtra





- wiesz, wolę cię jak siedzisz obok

i spódnicę za krótką założyłam

 

 

patrzy przez szybę która znowu płacze

w rytm psychodelicznej muzyki

z requiem dla snu

 

 

milczy

 

 

a ja w palcach trzymam swój wstyd

i zjadam resztki bladoczerwonej szminki z ust

wyjmuję prytę na stół

teraz rozpocznie się

grzechów odpuszczenie

 

bottom of page