top of page

Siłownia intelektualna - zaproszenie

Tekst, który pojawił się w 1. numerze Okowykolu Okularnego, dodatku do Protokołu Kulturalnego (ISSN 1506-1883 Poznań 2010). Było to zaproszenie na organizowane przeze mnie Wieczorki Wojaczkowe w latach 2009-2010 w Poznaniu.

 

 

Czym zajmuje się nieco starsza młodzież w piątkowe wieczory?
Tak, upija się na imprezach. Czym jeszcze?
Tak, chodzi do kina. Ale czym jeszcze?
Konsternacja...
Bo niby nie jest to normalne, że osobniki w wieku produkcyjnym spędzają piątkowe wieczory w przytulnej knajpce, ćwicząc... umysł. I nie są to byle-jakie ćwiczenia. Krzyżówkę to każdy może rozwiązać w domu. A poezję czytać (tak! poezję) nie każdy może i nie każdy chce. I to drania Wojaczka! Nie znacie? Ach, to dlatego tak nas mało na tych wieczorkach...



Rafał Wojaczek... Moja fascynacja poezją tego pana objawiła się dawno, dawno temu. Moja pani polonistka bardzo go nie lubiła, twierdząc, że to zbereźnik. Tym bardziej mnie zaintrygowała – zakazany owoc wszak smakuje najlepiej. Zaczęłam czytać, totalnie nie wiedząc, co poeta miał na myśli. Ale rok po roku, powolutku, umysł przyzwyczajał się do stylu tego zbereźnika i coraz łatwiej było czytać te wierszydła. Aż nagle doznałam olśnienia – ja chcę chodzić na wieczorki poetyckie! Takie z Wojaczkiem w roli głównej!
Dzięki Bogu, mamy Internet – kilka kliknięć i bach, ogłoszenie dodane, teraz tylko czekać na pierwszych spragnionych intelektualnej rozrywki.
I nie zawiodłam się – pierwsze spotkanie się odbyło w maju i było niesamowicie.
Wówczas trzeba było troszkę o panu Rafale opowiedzieć gwoli wyjaśnienia, kim był, gdyż nie każdy osobnik obecny na pierwszym spotkaniu miał takową wiedzę. Właściwie wiele powiedzieć nie można - buntownik, awanturnik, pijaczyna... Niezupełnie chlubny opis dla tak fantastycznego poety, prawda? I najważniejsze - popełnił samobójstwo, mając lat dwadzieścia sześć, pozostawiając po sobie niemały spadek literacki. W ten sposób zakpił sobie nietęgo – umrzeć, jak młody bóg, jak Morrison i Hendrix – w szczycie swojej formy, na złość wszystkim! I pozostać jak Van Gogh – doceniony po śmierci, nieśmiertelny. Ciekawe, czy zdawał sobie sprawę, że trzydzieści osiem lat po swojej udanej próbie samobójczej doczeka się fanklubu, obradującego cyklicznie co kilka tygodni? 

 

Siłownia intelektualna im. Rafała Wojaczka – brzmi dumnie. Właściwie każdy ogolony na zero ludzki odpowiednik pit-bulla nie tyle, że by nie skumał (gdzie te hantle?), to jeszcze by nam pewnie ukradł telefony. Bo my tu wysilamy mózg, nie bicepsy! Każdy, kto przeczytał kiedykolwiek choć jeden wiersz tego poety-samobójcy wie, że jego czytać to trzeba co najmniej w parach. I w stanie niekoniecznie trzeźwym.
I tak sobie siedzimy, w cztery, czasem pięć osób. Piwo, wino, herbata leją się strumieniami i nie wiedzieć, czemu, z każdym napojem rozjaśnia się w głowie. Czy to zasługa klimatu lokalu, w którym siedzimy, czy więzi, która zaczyna nas nawzajem oplatać... A może to znacznie łatwiejsze, niż nam się wydaje? Może Rafał tak właśnie sobie to wszystko sprytnie obmyślił – pijcie, a będzie wam wytłumaczone?!
Siedzimy sobie przy stoliku dla niepalących (sic!) i dumamy. Po kolei czytamy jakiś utwór, cisza trwa wieki, każdy zamyślony gapi się w pierwszy wers i stara się wymyślić coś mądrego.
Nagle rozjaśnia się. O, tak! Wiem, co poeta miał na myśli! – krzyczy etnolożka, nic dziwnego właściwie, że wie – bo on tam pisał o dzikusach z Ameryki Południowej, a jakby etnolożka nie wiedziała, to byłby wstyd. Ktoś by mógł powiedzieć – e, etnolożka. Przecież to prawie humanistka, wielkie mi coś. No dobrze... to co robi z nami w takim razie ten facet, student z Polibudy? On to ci dopiero pewnie nie kuma. A jednak kuma, ku naszemu zadowoleniu, a przy okazji przystojny jest jak sto pięćdziesiąt. Obok niego siedzi anglistka, pani nauczyciel, która to właściwie zawsze najmądrzej mówi, ale ona tak ma, wyuczona. Po kilku spotkaniach z nią cieszę się, że okres liceum mam za sobą, bo gdyby trafiła mi się taka pani profesor.
Dalej troszkę siedzi nasz naczelny. On to już w ogóle, poeta, humanista, zna takie trudne słowa jak „oksymoron” czy „dystych” i wprowadza w te nasze spotkania trochę fachu.
A całe towarzystwo obserwuję ja, leśnik z wykształcenia prawie, co nie może przeboleć, że w strefie dla niepalących siedzimy.
Ale nie zawsze jesteśmy sami. Czasem przyjdzie badacz bieguna północnego, wiecznie wyjeżdżający aż za Finlandię. Albo odwiedzi nas urocza para - fotografka z dźwiękowcem, młodzi, piękni, ambitni – tacy, jak cała nasza reszta x lat temu. Bo równowaga musi być, choćby wiekowa.
Właściwie nie dziwota, że mamy taki przemiał członków. Wojskowej dyscypliny to nie uświadczysz. Bo dygresje między wierszami, ba! strofami nawet to normalka. I opowiadamy sobie nasze sekrety. Fajnie, bo się przez to poznajemy. Można potem chwalić się znajomym, że ma się „paczkę z siłowni”. Od razu człek rośnie w oczach, taki dumny.
Czuję autentyczny ból na myśl o tym, że kiedykolwiek miałby nadejść kres tych spotkań. Ale cóż, jesteśmy coraz starsi i niestety, piękne marzenia o nieskończonemu studiowaniu weryfikuje brutalna rzeczywistość. Trzeba będzie przekwalifikować priorytety, ale póki możemy – czytamy. I czytać będziemy nadal, wszak jeszcze się spotkamy.

bottom of page